エピソード
-
Gonili go od centrum Warszawy aż do dworca zachodniego. Ładnych kilka kilometrów pościgu. Gdy luksusowy pontiac wpadł do pustego tunelu za dworcem jego kierowca zaczął ostro hamować. Koła goniącej go mazdy nie przestały jeszcze piszczeć, a auto toczyło się, gdy kierowca amerykańskiego vana wyskoczył na asfalt. Przeładował swojego ulubionego skorpiona i puścił serie w kierunku ścigających go „pruszkowskich”. Gangsterzy nie stracili zimnej krwi. Nie pierwszy raz do nich strzelano. Obydwaj pochylili się chowając za silnikiem, kierowca błyskawicznie wbił wsteczny bieg i z piskiem opon ruszył tyłem pod prąd. Gdy uciekał alejami Jerozolimskimi zerknął jeszcze w lusterko. – Można zwolnić, nie jedzie za nami – powiedział do kompana. Ta akcja to nie film kręcony na ulicach, lecz rzeczywistość Warszawy lat dziewięćdziesiątych. Dzięki takim akcjom Wiesław Niewiadomski zyskał przydomek Wariat. Mężczyzna uchodzący za bossa tak zwanej grupy ząbkowskiej i największego producenta amfetaminy w Polsce był rodzonym bratem Henryka Niewiadomskiego, pseudonim Dziad, czyli jednego z najbardziej znanych gangsterów w Polsce. Panowie jednak nigdy nie pałali do siebie jakąś ogromną sympatią. Warszawa lat dziewięćdziesiątych to był prawdziwy dziki zachód – tyle tylko, że na wschodzie Europy. Strzelaniny i bomby wybuchające w biały dzień nikogo tu nie dziwiły. Skorumpowana i zastraszona policja bardzo długo była bezsilna w walce w przestępczości zorganizowaną. Macki gangsterów dosięgały polityków i ludzi z pierwszych stron gazet. Bandytom opłacali się mali i duzi przedsiębiorcy. NIkt nie mógł czuć się bezpieczny. Krwawe jatki pomiędzy gangami i wewnątrz poszczególnych grup to była norma. Nie było tu cienia romantyzmu czy legendarnych zasad. Miastem rządzili bezwzględni i prości bandyci. W takich warunkach pracę dziennikarską zaczynał gość dzisiejszego odcinka Baru Paragraf Artur Górski, słynny spowiednik mafii. Spisał wiele tomów wspomnień skruszonego gangstera Jarosława S. o pseudonimie Masa. Przy filiżance kawy wspomina jak wyglądały wówczas ulice Warszawy. Staraliśmy się, by jego opowieść snuła się w miarę przyjemnie i nie epatowała brutalnością. Wszak to ostatni odcinek przed wakacjami. Mamy też dla naszych Słuchaczy niespodziankę. Do rozdania mamy pięć podpisanych przez autora egzemplarzy jego najnowszej książki pt. Gangi Izraela. Wystarczy wysłuchać podcastu i odpowiedzieć na proste pytanie. Autorzy pierwszych pięciu prawidłowych odpowiedzi wysłanych na adres: [email protected] będą mieli co czytać na plaży.
-
Porywacze wpadli do domu swojej ofiary tuż po tym jak wyszli z niego podpici policjanci. W nocy z 26 na 27 października u Krzysztofa Olewnika odbywała się bowiem impreza przygotowana dla funkcjonariuszy służby drogowej. Bandytom to nie przeszkadzało. Kilka lat później na miejscu zbrodni znaleziono ślady krwi. Czy ofiara walczyła ze swoimi przyszłymi oprawcami i zabójcami? Czy ściany domu kryją jeszcze jakąś tajemnicę? W tej sprawie jest więcej pytań niż odpowiedzi. Błędami popełnionymi przez śledczych można by obdzielić kilka komend wojewódzkich na kilka lat. Jest potworne cierpienie ofiary, ból i niepewność rodziny oraz ogromne pieniądze. Są też zlatujące się ludzkie sępy żerujące na nieszczęściu rodziny przedsiębiorców z branży mięsnej. Pojawiają się też nazwiska i twarze polityków z pierwszych stron gazet. Oczywiście każdy ma swoje wytłumaczenie czemu nic nie zrobił, nie pomógł... albo wręcz przeciwnie, ma alibi, że w tym nie uczestniczył. Sprawców zbrodni wykryto, a jakże! Nie udało się jednak dowiedzieć kto zlecił im zbrodnie, bo jeden po drugim popełniali samobójstwa. – Bądźmy realistami. Upozorować samobójstwo jest łatwo, bardzo łatwo – mówi Dariusz Loranty, policyjny negocjator, który zna sprawę. Trudno wszystko to uznać za wyłączne dzieło przypadku. Ginący świadkowie, setka różnych, czasami kuriozalnych hipotez, które miały jedynie oddalić śledczych od rozwiązania zagadki porwania i zamordowania młodego mężczyzny. I na końcu akta sprawy, które dziwnym zbiegiem okoliczności w jednej z komend zostały zalane przez... fekalia. Po tym wszystkim nie ma się co dziewięć, że sędziowie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka nie mieli żadnych wątpliwości, że za śmierć Krzysztofa Olewnika odpowiedzialny jest między innymi skarb państwa. Ten odcinek to tylko początek sprawy Krzysztofa Olewnika. Z pewnością będziemy do niej wracać. Nie da się tego opowiedzieć w ciągu godziny, czy dwóch...
-
エピソードを見逃しましたか?
-
Podeszli do łóżka, w którym spali rodzice Kamila. Syn stanął obok matki, a jego dziewczyna Zuzanna po stronie ojca. Byli bardzo cicho, nie chcieli ich obudzić. Wcześniej Kamil wyprowadził z domu psa, by nie narobił hałasu. Młodzi kochankowie spojrzeli na siebie. Wiedzieli co zaraz się wydarzy. Chłopak zaczął odliczać: trzy, dwa, jeden…
Bili długimi nożami na oślep. Krew tryskała obficie, sypialnia zamieniła się w miejsce krwawej rzezi…
Ofiary - Agnieszka i Jerzy Niedźwiedzie - obudziły się w śmiertelnych konwulsjach. Kobiecie udało się wyskoczyć z łóżka. Zakrwawiona, ciężko ranna wybiegła z sypialni wzywając pomocy. Syn doskoczył do matki od tyłu i trzykrotnie przejechał nożem po jej gardle. W czasie śledztwa zeznał, że zrobił tak, bo nie chciał, by cierpiała…
– Zbrodnia w Rakowiskach, to było coś strasznego. Do dziś jest mi źle, jak sobie o tym pomyślę – mówi w „Barze Paragraf” Dariusz Burliński, dziennikarz i redaktor gazety „Fakt” z wieloletnim stażem. Człowiek, który o zbrodniach napisał wiele tekstów, a nawet książek. - A jednak są sprawy, które cięgle robią na mnie wrażenie. Ta niewątpliwie do nich należy. Czasami nie wierzę, że to się mogło wydarzyć naprawdę - dodaje.
Druga sprawa, która zapadła głęboko w pamięć redaktora Burlińskiego, to zabójstwo dwudziestotrzyletniej dziewczyny w Olsztynie. Joannę Gibner udusił mąż, zaledwie kilka miesięcy po ślubie. Śledczy długo nie potrafili udowodnić mu winy.
- Zwyrodnialec wpadł dzięki zeznaniom jego drugiej żony. Został skazany mimo braku ciała. Cały proces był poszlakowy. To straszna zbrodnia i bardzo ciekawe śledztwo - wspomina po latach dziennikarz „Faktu”.
Jest jeszcze jedna tragedia spędzająca sen z powiek Burlińskiemu. To sprawa pożaru kina objazdowego z 1955 roku. W małej wsi o nazwie Wielopole Skrzyńskie żywcem spłonęło wówczas 58 osób, w tym ponad trzydzieścioro dzieci. Operatorzy objazdowego kina, którzy byli odpowiedzialni za tę tragedię, zamiast pomagać ofiarom, uciekli na pobliski posterunek milicji. Bali się – zresztą słusznie – samosądu ze strony mieszkańców wsi.
Dariusz Burliński rozmawiał z ostatnimi żyjącymi świadkami tej tragedii. - Najgorsze w tej historii było wymazywanie jej z historii przez komunistyczne władze. Ludzie mieli nigdy nie dowiedzieć się o tej tragedii. Nie zachowały się żadne zdjęcia z tego okresu. Na szczęście świadkowie przetrwali dłużej niż komunizm - podsumowuje redaktor „Faktu”.
-
Byli małżeństwem z wieloletnim stażem. Niektórzy znajomi mieli ich wręcz za wzorzec związku. Nic nie wskazywało, że to się kiedyś posypie. Nic nie wskazywało, że ta piękna, inteligentna i pełna wdzięku blondynka zjawi się kiedyś w biurze prywatnego detektywa.
Tylko detektyw spokojnie stwierdza, że jego już nic nie zdziwi…
Po co zapukała do drzwi z napisem biuro usług detektywistycznych? Może po to, by się dowiedzieć prawdy o mężu, ale bardziej prawdopodobne jest, że chciała usłyszeć zaprzeczenie. Wolała, by ktoś zapewnił ją, iż ma wiernego i oddanego męża.
Podejrzeń zaczęła nabierać po wielu latach małżeństwa. Maile do innej kobiety były zbyt wylewne jak na zwykłą przyjaźń. W połączeniu z jego częstymi wyjazdami, w czasie który telefon pozostawał głuchy, zdawały się sugerować coś złego… Ale przecież niekoniecznie. Mężczyzna oficjalnie wyjeżdżał ze względu na swoją pracę. Wykonywał tak zwany wolny zawód. Trudno mu było prowadzić uporządkowane życie.
Z biegiem czasu kobieta nabierała coraz większych podejrzeń. Aż wreszcie z pozoru spokojna przekroczyła próg biura prywatnego detektywa. Zaczęło się od rozmowy i powolnego poznawania życia mężczyzny. W jednej chwili z mąż z anonimowego faceta stał się figurantem – osobą poddaną obserwacji.
– Od początku czułem niestety, że kobieta się nie myli. Maile, wyjazdy, znikanie, wyłączanie telefonów, wszystko to układało się w logiczną całość – mówi w „Barze Paragraf” Adam Błoński, prywatny detektyw z długoletnim stażem. – Jednak to, co odkryłem zaskoczyło nawet mnie. On poza swoim miastem praktycznie niczego nie ukrywał.
Po udokumentowaniu jednego romansu mężczyzny, detektyw odtrąbił sukces, ale szybko okazało się, że to nie koniec.
– Zainteresowało nas po co facet wynajmuje dwa mieszkania – mówi Błoński. – Po skontaktowaniu się z klientką podjęliśmy dalszą obserwację.
I znów bingo… kolejny romans potwierdzony. Ale to także nie był koniec. Obserwowany mężczyzna bardzo często komunikował się z jeszcze jedną panią. Po kilku dniach okazało się, że ona także jest jego kochanką.
– Finalnie wyszło, że poza małżeństwem utrzymuje cztery związki. Co najmniej cztery, bo załamana żona stwierdziła, że to jej już wystarczy. Że przestajemy szukać, bo więcej już nie zniesie – wspomina Błoński. – To nie była łatwa rozmowa także dla mnie. W tym zawodzie tak już jest, że trzeba być troszkę psychologiem...
Figurant jest niechlubnym rekordzistą w dotychczasowych sprawach prowadzonych przez detektywa. Rozwód orzeknięto oczywiście z jego wyłącznej winy.
Podobnych spraw Błoński ma w swojej pamięci bardzo dużo. Ale jego codzienność to nie tylko sprawy obyczajowe. Detektyw często działa we współpracy z policjantami, rozwiązuje sprawy kryminalne, gospodarcze, poszukuje zaginionych… Niestety, nie wszystkie sprawy mają pozytywny finał.
Poznajcie, jak naprawdę wygląda praca prywatnego detektywa.
-
W całej sprawie pewne jest tylko tyle, że dawno temu zaginął i najpewniej został zamordowany młody dziennikarz śledczy Jarosław Ziętara. Przygotowywał materiał o rzekomych przekrętach finansowych w Elektromisie. Wówczas był to ogólnopolski gigant. Holding naszpikowany był przedstawicielami tajnych służb PRL-u jak dobra kasza skwarkami. Zaczynali od elektroniki, ale później handlowali już dosłownie wszystkim.
– Przed porwaniem dziennikarz został dwukrotnie pobity. Tam nikt nie miał skrupułów. Chodziło o naprawdę wielkie pieniądze – mówi Jakub Stachowiak, dziennikarz śledczy, który razem z Łukaszem Cieślą napisał książkę o zaginięciu Ziętary.
Co ciekawe, śledztwo dziennikarskie ujawniło więcej wątków niż dochodzenie policyjne i prokuratorskie. Pojawił się nawet świadek, który wskazał miejsce ukrycia zwłok Ziętary.
– A to byłby przełom – mówi Stachowiak. – Mamy jeszcze osiem lat do przedawnienia się sprawy. Ciągle wierzę, że uda się osądzić sprawców – dodaje.
Ale wróćmy do dnia zaginięcia Jarosława Ziętary. Dwudziestoczteroletni dziennikarz pierwszego września 1992 roku wyszedł do pracy. Świadek (pan Jerzy) twierdził, że chłopak w centrum Poznania został siłą wciągnięty do policyjnego auta. Radiowóz ruszył z piskiem opon. Według jednej z hipotez pojechał do siedziby Elektromisu. Tam miał rozegrać się dramat.
Niestety świadek porwania w czasie śledztwa odwołał swoje zeznania. Nagle okazało się, że jednak nic nie widział. Dlaczego? Może miało to związek z pojawieniem się na koncie jego żony 300 tysięcy złotych?
– Nic podobnego! Pilnowałem siedziby Elektromisu, by nikt nie podrzucił tam żadnych zwłok. Za to są te pieniądze – miał tłumaczyć świadek.
W sprawie jest zdecydowanie więcej kuriozalnych tłumaczeń i przede wszystkim wielkich pieniędzy. Dość powiedzieć, że na ławie oskarżonych z zarzutem podżegania do porwania Jarosława Ziętary zasiadł Aleksander Gawronik (sam zgodził się na podawanie jego nazwiska), niegdyś numer jeden na liście najbogatszych Polaków tygodnika Wprost. W aktach prokuratorskich przewinęła się zresztą cała śmietanka biznesu Poznania lat dziewięćdziesiątych.
Jest też trop prowadzący do tajnych służb nie tylko PRL-u, ale także demokratycznej Polski. Akta Urzędu Ochrony Państwa dotyczące Jarosława Ziętary zostały odtajnione tylko częściowo. Co kryją pozostałe, wciąż nieznane teczki? Czy mogą naprowadzić na trop zabójcy? Odpowiedzi szukają prowadzący Jan Stanisławski i Wojciech Sroczyński oraz ich gość Jakub Stachowiak. Ten ostatni razem z Łukaszem Cieślą prowadził śledztwo dziennikarskie w sprawie śmierci Jarosława Ziętary. Wnioski do jakich doszli są zatrważające...
Czy po latach ktoś zechce wrócić do rozwikłania zagadki śmierci młodego człowieka?
-
W latach 90. Trójmiasto przestaje być oazą spokojnych gangsterów, którym obce jest znęcanie się i zabijanie. Nadchodzi czas krwawych porachunków, walki o władzę i wielkie pieniądze. Na ulicach trup ściele się gęsto, wybuchają kolejne bomby podkładane w kawiarniach, dyskotekach i restauracjach. Jak grzyby po deszczu wyrastają agencje towarzyskie. Zwykli ludzie na ulicach zaczynają się bać o swoje życie. Ten niezwykle gorący okres wspomina w podcaście "Bar Paragraf" były żołnierz, policjant i przykrywkowiec Jarosław "Majami" Pieczonka.
Po udanym zamachu na Nikodema "Nikosia" Skotarczaka Trójmiasto przejęły trzy gangi, które podzieliły między siebie strefy wpływów. Pierwszy to gdańsko-sopocki, dowodzony przez Andrzeja G. pseudonim "Goryl", drugi - gdyński, kierowany przez Jarosława W. pseudonim "Wróbel", trzeci gang to tak zwana "parszywa dwunastka", działająca wszędzie tam, gdzie czuła pieniądz. Na ulicach z dnia na dzień było coraz bardziej niebezpiecznie.
W tym samym czasie swoją policyjną karierę zaczyna Jarosław Pieczonka pseudonim Majami. Rodowity gdańszczanin, mieszkaniec starego Wrzeszcza, twardy chłop z robotniczej rodziny. Początki stawiał w wojsku, ale bardzo szybko przeszedł do policji i sukcesywnie piął się po szczeblach kariery. Był skuteczny, bezwzględny, nie stronił od przemocy. Jak sam nam powiedział: "z bandytami trzeba po bandycku!".
W 1991 r. w ręce Pieczonki wpadł pedofil i morderca dzieci. Wszystkie poszlaki prowadziły do niego. – Operacyjnie byliśmy pewni, że mamy właściwą osobę – wspomina były policjant.
Ale bezwzględnych dowodów nie było. A zatrzymany szedł w zaparte – zaprzeczał, mataczył i śmiał się śledczym w nos. Prokurator jasno dał policjantom do zrozumienia, że zwyrodnialca trzeba będzie wypuścić, bo nic mocnego na niego nie mają. Funkcjonariusze poprosili naczelnika wydziału, żeby mogli porozmawiać z bandytą „po swojemu”. Wiedzieli, że ryzykują kariery. Za tego rodzaju przesłuchanie mogli nawet trafić do więzienia. Ale nie mieli wątpliwości, że trzeba działać.
– Po 15 minutach przyznał się i wskazał miejsce ukrycia tornistra jednej z ofiar. Od początku nie mieliśmy wątpliwości, ale teraz to już było więcej niż pewne. Kilka lat temu skończył mu się 25-letni wyrok, ale sąd zdecydował o osadzeniu go w zakładzie w Gostyninie – wspomina po latach "Majami".
-
Nie spodziewała się, że śmiertelny cios zada jej mężczyzna, którego tak bardzo kochała. Nawet nie wiadomo, czy wiedziała, że umiera. Zaprosił ją na piknik. Miało być miło i romantycznie. Gdy usiadła na kocyku, podszedł z tyłu i zaczął bić siekierą. Zabił i starannie ukrył ciało. Takich mordów udowodniono mu trzy. Jednak policjanci pracujący nad sprawą twierdzą, że było ich więcej.
Każda z ofiar była jego dziewczyną, miała być żoną. Mieli mieć dzieci. Sypiali ze sobą. Znał ich rodziny. Wszystko to było jak gotowy scenariusz na film sensacyjny. Gdy czyta się akta tej sprawy aż trudno uwierzyć, że to stało się naprawdę.
W kolejnym odcinku podcastu kryminalnego Onetu "Bar Paragraf" prowadzący Jan Stanisławski i Wojciech Sroczyński razem z Katarzyną Bondą rozmawiają o głośnej sprawie „Krwawego Tulipana”, który polował na swoje ofiary w Kołobrzegu i okolicach. Mężczyźnie oficjalnie przypisuje się trzy zbrodnie na kobietach, ale śledczy są przekonani, że ofiar mogło być znacznie więcej. Jak wyszukiwał swoje ofiary? Czy miał wspólników? I jak wpadł? Zapraszamy na kolejny odcinek „Baru Paragraf”.
-
Zwyrodnialec zaszedł dziewczynę od tyłu, przystawił jej nóż do szyi i zaciągnął do pobliskiej bramy. Nie krzyczała. Nie miała siły się bronić. Prawdopodobnie sparaliżował ją strach. Dorian S. metodycznie bił, gwałcił i dusił... Nieprzytomnej dziewczynie zabrał dwa telefony komórkowe, portfel i karty płatnicze. Po wszystkim, jak gdyby nigdy nic, poszedł do sklepu spożywczego po zakupy, a potem wrócił tramwajem do mieszkania swojej niczego nie świadomej partnerki. Jak większość sprawców przestępstw na tle seksualnym Dorian S. liczył na bezkarność. W kamienicy, do której zaciągnął ofiarę mieściły się głównie kancelarie prawne i ekskluzywne biura. Musiał spodziewać się, że w budynku jest monitoring. Zresztą to dzięki kamerom i psom tropiącym morderca szybko trafił w ręce śledczych. Podczas przesłuchania tłumaczył się, że nie chciał zabić. Chciał tylko okraść. Postraszyć… – Jeśli tak, to po co gwałcił i dusił. To jego tłumaczenie kompletnie nie trzyma się kupy – mówią policjanci. W kolejnym odcinku podcastu kryminalnego Onetu Bar Paragraf Jan Stanisławski i Wojtek Sroczyński rozmawiają z profilerem kryminalnym Janem Gołębiowskim. Czy można narysować obraz psychologiczny sprawców zbrodni seksualnych? Kim są seryjni gwałciciele i zabójcy? Czy ludzie ci mają jakieś wspólne cechy? Kogo wybierają na swoje ofiary? Czy mogę zejść z raz obranej drogi przestępczej? Czy możliwa jest ich resocjalizacja? To tylko niektóre pytania, które padną dziś w Barze Paragraf...
-
Ich zbrodnie cechowała ogromna bezwzględność. Gdy już dokonało się najgorsze – same morderczynie i całe grupy, którymi kierowały perfekcyjnie zacierały ślady zbrodni. Niektóre z nich mimo miażdżących dowodów nigdy nie przyznały się do winy. Na salach rozpraw schludnie ubrane i grzecznie uczesane ze wszystkich sił starały się umniejszyć swoje role w zbrodniach i maksymalnie zmniejszyć wymiar kary. Katarzyna Bonda, niekwestionowana królowa polskiego kryminału poświęciła im swoja pierwszą książkę. Przez 10 lat zbierała materiał. Przeprowadziła setki rozmów, siedziała naprzeciwko największych zbrodniarek w Polsce… bezwględnych morderczyń. Jeździła do więzień, siadała, rozmawiała i… te rozmowy do dziś robią na niej wrażenie. – Jeszcze teraz mam ciarki jak o tym mówię – stwierdziła w Barze Paragraf pisarka – dokumentalistka zbrodni.
W kolejnym odcinku podcastu kryminalnego Onetu Bar Paragraf, prowadzący Jan Stanisławski i Wojciech Sroczyński razem z Katarzyną Bondą rozmawiają o najgłośniejszych, najbardziej krwawych i bezsensownych zbrodniach dokonywanych przez kobiety. Dlaczego musiał zginąć Tomek Jaworski, maturzysta rozpoczynający właśnie życie? Po co grupa młodych ludzi kierowanych przez kobietę zatłukła okrutnie swoją rówieśnicę – Jolantę Brzozowską? Jak mogli po wszystkim jakby nigdy nic iść na pizzę? Wszystko to nie mieści się w głowie. To nie będzie zwyczajna pogawędka przy filiżance kawy. Tym razem w Barze Paragraf nikt nie odważy się zażartować.
-
W Rosji liczba najcięższych przestępstw popełnianych przez żołnierzy wzrosła sześciokrotnie od czasu rozpętania przez Putina wojny w Ukrainie. Wśród morderców i oprawców przodują członkowie Grupy Wagnera. Nic dziwnego, bo coraz częściej zaciąg do formacji frontowych prowadzony jest w najcięższych więzieniach. Bandytom darowane są kary w zamian za udział w wojnie. Mają niewielkie szanse na przeżycie, ale jeśli im się uda wracają do cywila i do bandyckiego życia. Kradną, gwałcą i mordują – nierzadko najbliższych.
W pierwszym odcinku podcastu kryminalnego Onetu "Bar Paragraf", prowadzący Wojciech Sroczyński i Jan Stanisławski goszczą pisarza i reportera wojennego Artura Górskiego. Jakiś czas temu stworzył on książkę m.in. o Grupie Wagnera. W czasie rozmowy poszukamy odpowiedzi na pytanie: czy członkowie tej formacji, to świetnie wyszkoleni żołnierze – jak przedstawiała ich rosyjska propaganda – czy zbieranina nieudolnych w wojennym rzemiośle bandytów z łapanki? Czy to możliwe, by szefowie Grupy Wagnera organizując marsz na Moskwę nie wiedzieli, że wydają na siebie wyrok śmierci? W jakim celu i na czyje polecenie Dmitrij Utkin stworzył tę prywatną armię i kiedy sprawy zaczęły mu się wymykać spod kontroli? A może upadek Grupy Wagnera też był kontrolowany? Przez kogo?